Archiwa blogu

Niechciany w trzeciej lidze, może zagrać w finale Euro – Emanuele Giaccherini

Rok 2008, upalne lato. Młody, ale już nie młodziutki chłopak kupuje sobie nowy samochód. Nie jest to Ferrari ani nawet Porsche, które do piłkarza pasowałyby przecież zdecydowanie bardziej. To Ford Fiesta, przebieg trzysta tysięcy, którego zakup i tak kosztował go wiele wyrzeczeń. Siada za kierownicą, zapina pasy, wkłada ciemne okulary. Nie jest mu jednak zbytnio do śmiechu. Jego kariera, a raczej przygoda z piłką nożną, wisi bowiem na cienkim włosku.

Włącza radio i wsłuchuje się w transmisję któregoś z meczów Euro 2008. Jeszcze nie wie, że równo za cztery lata założy niebieski trykot reprezentacji Włoch. Że na kolejnych mistrzostwach zadebiutuje w meczu przeciwko mistrzom Europy i Świata – Hiszpanom. Ten chłopak to Emanuele Giaccherini. Reprezentant Italii i zdobywca tegorocznego Scudetto. Największy zwycięzca polsko-ukraińskiego czempionatu.

Kiedy sześć lat temu Azzurri sięgali po tytuł mistrzów globu, był mniej więcej w wieku Mario Balotellego. W odróżnieniu od niego nie brylował na boiskach Premier League, a rozbijał się po klepiskach włoskiej czwartej ligi, do tego z bardzo rożnym skutkiem. W Cesenie – klubie, który miał prawa do jego karty zawodniczej – przez lata nie dostrzegano w nim żadnego potencjału i wypożyczano. Na odczepne, właściwie gdzie popadnie. Pamiętnego 2008 roku klub w którym grał o mało nie zleciał do piątej ligi. Pavię uratowała jednak jego bramka, zdobyta w barażach, których stawką było utrzymanie.

Kiedy po sezonie wrócił do swojego macierzystego klubu, pokazano mu drzwi po raz kolejny. Koniki Morskie z Ceseny miały aspiracje sięgające powrotu do Serie B. Niepotrzebny był im balast, za jakiego większość uważała Giaccheriniego. Dostał wolną rękę i szukał sobie miejsca w innym trzecioligowym klubie. Razem ze swoim menedżerem objeździli chyba pół Włoch. Nigdzie nie znalazł jednak uznania. Z podkulonym ogonem wrócił więc do Ceseny, która nie miała wyjścia. – Słuchaj, przygotowania do sezonu odbędziesz z nami. Może coś z ciebie będzie – usłyszał od jednego z menedżerów.

Kiedy wysiadł ze swojej Fiesty pod siedzibą klubu, spotkał się z niewybrednymi spojrzeniami. Tych z typu „Co ty tu kurwa robisz?”. Wszyscy patrzyli na niego z góry. Nie tylko za sprawą niezbyt wyrafinowanych i chyba nie do końca futbolowych warunków fizycznych (167cm, 60kg), które dokuczały mu odkąd tylko zaczął uprawiać sport. – Nie zliczę ile razy bagatelizowano i odrzucano mnie przez mój wzrost i posturę. Nie mam o to do nikogo żalu. Cieszę się tym, co zdołałem osiągnąć. Wygrałem mistrzostwo Włoch i zagram w Lidze Mistrzów, a to nie udaje się każdemu – mówił niedawno.

– Teraz albo nigdy. Jeśli nie zechcą mnie w Cesenie, rzucam piłkę i idę pracować do fabryki – miał powiedzieć rozzłoszczony. Ewentualność tę brał zupełnie na poważnie. Wtedy, na szczęście dla jego kariery, życie skojarzyło go z Pierpaolo Bisolim. Nowo zatrudnionym szkoleniowcem, któremu powierzono zadanie powrotu do drugiej ligi. On, chyba jako jeden z pierwszych, zobaczył w nim materiał na dobrego zawodnika. – Zostawcie mi tego malucha. Mamy go za darmo? Doskonale. Może okazać się przydatny – poprosił zarząd klubu i umieścił go w podstawowej jedenastce. Giaccherini swój egzamin zdał na pięć z plusem. Rozegrał większość spotkań i zdobył pięć bramek, a Cesena awansowała do Serie B, a następnie do Serie A.

W najwyższej klasie rozgrywkowej zadebiutował w wieku 25 lat. – Gram przeciw potworom, ale nie boję się – mówił po swojej pierwszej, strzelonej Milanowi bramce.

Wtedy też kolejny trener Ceseny, Massimo Ficcadenti, wypowiedział słowa, które wówczas skwitowano uśmiechem politowania i wymownym pukaniem się w czoło. Te okazały się jednak prorocze. – Emanuele jest doskonałą perspektywą dla włoskiej piłki. Będzie miał jeszcze mnóstwo okazji, aby zaprezentować swoje walory. Prandelli powinien mu się baczniej przyjrzeć – mówił.

– Miewałem chwile zwątpienia. Widziałem, że wszystko, co robię, nie przynosi kompletnie żadnych rezultatów. Potem zakotwiczyłem w Cesenie, eksplodowałem i… oto jestem – mówił w wywiadzie udzielonym przed rokiem, na niedługo po podpisaniu kontraktu z Juventusem.

Image and video hosting by TinyPic

Na mistrzostwach Europy zagrał tylko dwa pierwsze mecze. Później wypadł z obiegu, ale tylko dlatego, że Cesare Prandelli zdecydował się na zmianę ustawienia. Za obydwa występy Giaccherini zebrał bardzo pozytywne noty i absolutnie nie zawiódł.

Image and video hosting by TinyPic

Na wyżyny, jak sam ciągle powtarza, wyniosła go niezwykła ambicja i upór. Czy niedzielny finał zakończy się dla Włochów pomyślnie, czy też nie – on już jest zwycięzcą. Wygrał coś więcej, niż Andrea Pirlo czy Mario Balotelli. Wygrał swoje marzenia.

Cesena – beniaminek z podziemi

Gdyby ktoś przed inauguracją poprzedniego sezonu postawił na awans Ceseny do Serie A, zostałby poczytany (także przeze mnie) za szaleńca, futbolowego laika, nie zdającego sobie sprawy o czym mówi. Tymczasem, reprezentująca niezwykle malowniczy region Emilia Romana ekipa, zaskoczyła wszystkich i na przekór krytykom, po dziewiętnastu latach wywalczyła niespodziewany awans do Serie A. Jak do tego doszło?

Koniki Morskie (bo tak nazywani są piłkarze Ceseny) bezpośredni awans zawdzięczają kapitalnej postawie na finiszu rozgrywek. Wówczas podopieczni Pierpaolo Bisoliego w pięciu ostatnich spotkaniach odnieśli komplet zwycięstw (także przeciwko mistrzowskiemu Lecce) , ubiegając tym samym Brescię, która ostatecznie dostała się do Serie A po arcytrudnych bojach barażowych.

Ojcem sukcesu jest wypomniany już przeze mnie, były już trener Ceseny – Pierpaolo Bisoli. Pracę w klubie rozpoczął przed dwoma laty, po jego spadku do Serie C. Najpierw błyskawicznie wprowadził go na pierwszoligowe podzamcze, a następnie, sensacyjnie na włoskie salony. Kluczem do sukcesu okazała się niesamowita konsekwencja w grze defensywnej. W ubiegłym sezonie Cesena zdobyła tylko 55 bramek, co daje bardzo przeciętną średnią 1,3 gola na mecz. Siłą ekipy Bisoliego, była jednak żelazna obrona. Jego podopieczni stracili tylko 27 bramek, przeciętnie 0,7 w jednym spotkaniu. Typowe włoskie catenaccio – pomyślą sobie niektórzy z was. Być może, ale należy pamiętać, że Bisoli raczej nie dysponował zawodnikami o znanych w TV twarzach, tudzież z bogatą pierwszoligową przeszłością.

No może poza piłkarzem, którego nazwisko powinien wyrecytować w nocy o północy każdy podający się za fana włoskiej piłki – Francesco Antonioli. Wydawałoby się, że Batman, jak nazywany jest przez Włochów, przeszedł do Ceseny aby pomimo sędziwego jak na piłkarza wieku, bohatersko nieść pomoc biednemu, skazanemu na pożarcie beniaminkowi. Tymczasem okazał się pierwszą siłą napędową i walnie przyczynił się do awansu. Powtórzyć? Tak – bramkarz okazał się siłą napędową zespołu. Zawodnika z takim autorytetem pozazdrościłby Cesenie nie jeden czołowy klub.

Do sezonu pozostało już tylko kilka dni i należy postawić jasne pytanie – czy Cesena da radę utrzymać się w Serie A? Jeśli na ławce pozostałby Bisoli, to być może. Ten jednak odszedł, skuszony przez Cagliari, a na jego miejsce wskoczył niemal anonimowy Massimo Ficcadenti. Co ciekawe, nowy szkoleniowiec Koników Morskich preferuję taktykę… 4-3-3, czyli ustawienie ultraofensywne. Zatem wygląda na to, że w przyszłym sezonie siłą Ceseny ma być trójka wysuniętych napastników – zupełnie na odwrót niż w poprzednim. Paradoksalnie, z niewiadomych przyczyn najlepszy strzelec, Brazylijczyk Do Prado, wybrał wypożyczenie do trzecioligowego angielskiego Southampton, co mnie osobiście zalatuje groteską. Faktem jest, że do drużyny dołączył doświadczony Erjon Bogdani, ale on nie dysponuje umiejętnościami pozwalającymi na zdobycie chociażby dziesięciu bramek w sezonie (dokładnie tyle Albańczyk zdobył przez ostatnie trzy lata). Ogromną bolączką trenera Ceseny w przyszłym sezonie będzie niemoc strzelecka – tego jestem niemal pewien.

Tyły Ceseny prezentują się znacznie lepiej niż przód. Na lewej flance defensywy życie przeciwnikom będzie starał się uprzykrzać wypożyczony z FC Tokio, Yugo Nagatomo, który reprezentował swój kraj na niedawnych mistrzostwach świata. Nowym nabytkiem na pozycję stopera został, grający ostatnio w Hercie von Bergen. Na prawej pomocy zobaczymy Ezequiela Schelotto – niezwykle utalentowanego młodzieżowego reprezentanta Włoch. Porządek w środku pola zapewnić ma doświadczony Fabio Caserta, znany z występów w Catanii, Lecce i Atalancie.

Kolejnym, zdawać by się mogło ciekawym nabytkiem jest Stephen Appiah. W ostatnich sezonach piłkarz widmo – niby jest, ale tak na prawdę go nie ma. Przez ostatnie dwa lata rozegrał dwa ligowe mecze, ale jeśli stanie na nogi i odzyska choć cząstkę dawnej formy, to może okazać się realnym wzmocnieniem beniaminka.

Na koniec najciekawszy jak dotychczas transfer – Diego Cavalieri z Liverpoolu. Sprowadzony za rządów Rafy Beniteza golkiper nie rozegrał nawet jednego ligowego spotkania w trykocie The Reds, a Roy Hogston pozbył się go bez większych skrupułów. Z jednej strony szkoda, bo miałem nadzieję, że na boiskach Serie A znów będziemy mogli oglądać niezniszczalnego Antonioliego. A tak jego rola ograniczy się prawdopodobnie tylko do bycia mentorem, chyba że… zaskoczy wszystkich i pozostanie bramkarzem numer jeden? Dla niego nie ma rzeczy niemożliwych.

Reasumując, powrócę do pytania – czy Cesena ma szansę utrzymać się w Serie A? Na chwilę obecną niestety nie widzę tego w jasnych barwach. Znośny potencjał w defensywie niestety nie nadrobi ogromnych braków w ataku. Sytuacja Ceseny nieco przypomina mi tą, w której znajdował się klub Ascoli Calcio przed kilkoma laty tzn. nieoczekiwany awans i szybki powrót na swoje miejsce. Zobaczymy, może w ostatnich dniach okna transferowego coś drgnie i działacze w końcu kupią jakiegoś solidnego snajpera, który udźwignie ciężar zdobywania bramek? Dziś to Cesena jest głównym kandydatem do spadku.