Archiwa blogu
Ostatni dzwonek chilijskiego balangowicza
Jako nowy piłkarz Palermo został zaprezentowany na tej samej konferencji, co nasz Kamil Glik. Nie miał prawa się wywyższać, chociaż już jako nastolatek został mianowany talentem wszechczasów rodzimego futbolu. Na Sycylię Mauricio Pinilla przybył jednak tylko jako gwiazda drugoligowego przeciętniaka. – Moja przeszłość jest pełna złych doświadczeń. Przez ostatnie lata wiele się wydarzyło. Zawsze powtarzam, że zdaję sobie sprawę z popełnionych błędów i teraz, dzięki nim, jestem znacznie silniejszy – powiedział, po czym wraz z Glikiem, posłusznie udał się na sesję zdjęciową.
Do Włoch wrócił przed dwoma laty z niewdzięczną, aczkolwiek jak najbardziej zasłużoną łatką awanturnika i nie stroniącego od hucznych imprez rozrabiaki. Oprócz uszczerbku na swoim wizerunku osobistym, przez lata wojaży po świecie stracił też w oczach trenerów piłkarskich. Jasnym dowodem może być fakt, iż przez sześć pierwszych lat europejskiej części swojej kariery rozegrał zaledwie 62 spotkania. Tyle, ile podstawowy napastnik na luzie robi w dwa sezony. Największą zmorą Pinilli były jednak kontuzje. Ich powodem rzadziej były nieszczęśliwe wypadki, a znacznie częściej niedbałe trenowanie czy niesportowy tryb życia. Kilkudniowe, sowicie zakrapiane procentowymi napojami balangi i szereg innych pokus, których prosty, pochodzący z Chile chłopak, przy niekontrolowanym napływie gotówki, może zasmakować na Starym Kontynencie.
Po nieudolnych próbach wywalczenia kontraktu w wielu klubach na zatrudnienie go zdecydowało się drugoligowe włoskie US Grosseto. Wcześniej nie znalazł uznania w oczach chociażby, grającego gdzieś na belgijskim zapleczu Kas Eupen. Tam również nie ustrzegł się kontuzji, ale sezon zakończył z imponującą średnią jednej bramki na mecz i został wicekrólem strzelców włoskiej Serie B. W dwanaście miesięcy strzelił więcej, niż przez sześć wcześniejszych lat.
– Kręciłem się po świecie, robiąc masę różnych głupstw. Nie rozumiałem, że gra w piłkę to zwyczajna praca. W głównej mierze trwoniłem swój talent, przedkładając pieniądze i piękne życie nad sukces sportowy. Sięgnąłem dna i byłem gotów wszystko porzucić. W pewnym momencie, sam nie wiem jakim cudem, naszła mnie myśl, żeby zacząć wszystko od nowa. Odstawiłem dobra materialne i propozycje łatwych kontraktów. Postanowiłem poznać co to odpowiedzialność i powędrowałem do Serie B. Wybrałem Grosseto i to było moje szczęście – mówił niedługo po dołączeniu do ekipy Grifone.
W reprezentacji Chile zadebiutował już w wieku 19 lat w spotkaniu przeciwko Peru. Swój premierowy występ w ojczystych barwach okrasił bramką, lecz cudownym dzieckiem tamtejszej piłki ochrzczono go już jakiś czas wcześniej. Nad talentem nastoletniego Latynosa rozpływały się największe legendy. Świetlaną przyszłość przewidywał mu chociażby jego idol i mentor, Ivan Zamorano. – Pinilla to chłopak posiadający niesamowity talent. Może być dużo silniejszy ode mnie czy Marcelo Salasa – prorokował.
W siedzibie Nerazzurrich zapragnęli dobrze rokującego na przyszłość napastnika. Oprócz Pinilli pod uwagę brani byli między innymi Kevin Kuranyi czy Vaclav Sverkos. Zdecydowali jednak, że zainwestują w Chilijczyka i na jego pozyskanie przeznaczyli trzy miliony dolarów. Ten jednak w barwach Interu, któremu kibicuje od dziecka, nie rozegrał ani minuty. W miejscach, do których go wypożyczano sprawiał kłopoty wychowawcze. Okazał się rozwydrzony, a treningi miał w głębokim poważaniu. Dwa lata później bez sentymentu oddano go do Sportingu Lizbona.
– Kiedy przyjechałem do Włoch po raz pierwszy, byłem zdecydowanie za młody. Byłem też przyzwyczajony do tego, że trener stawia na mnie zawsze. Tak było w lidze chilijskiej, później podobnie w reprezentacji. W Chievo trafiłem na trenera Del Neriego, który był bardzo surowy i wymiękłem. W tamtym okresie nie zachowywałem się jak profesjonalista – wspominał tamten okres kilka miesięcy temu.
W Europie nie zdążył jeszcze zdobyć żadnej bramki, a już zrobiło się o nim naprawdę głośno. Po raz pierwszy brukowce rozpisywały się na jego temat podczas pobytu w Hiszpanii, gdzie przebywał na wypożyczeniu w Celcie Vigo. Po porażce z Realem Betis był tak zrozpaczony, że wraz z kilkoma kolegami postanowili urządzić sobie balangę w hotelowym barze. Kiedy uznał, że męskie towarzystwo mu nie wystarcza, postanowił zaprosić do klubowego lokum swoją nowo poznaną koleżankę.
Najgłębszy dół w jakim miał przyjemność egzystować, spotkał go w Szkocji, gdzie podpisał kontrakt z Heart of Midlothian. Niesamowicie podupadł tam na zdrowiu psychicznym. Do tego zmagał się z problemem alkoholowym. – W pewnym momencie myślałem, że wybuchnę. Zamierzałem zakończyć swoją karierę. Każdy kolejny dzień spędzony w Szkocji był dla mnie męką. Nie mogłem tam wytrzymać – mówił.
Działacze zorientowali się, że coś z nim nie tak i zafundowali mu sześciotygodniową kurację w luksusowej klinice. Mówiąc krótko – wysłali go na ekskluzywny detoks, za 50 tys. euro. Zdiagnozowano u niego głęboką depresję i będące jej następstwem chroniczne napady lęku. Swój epizod w barwach Serc zakończył z pięcioma meczami i dwoma golami na koncie.
O dziwo, to nie koniec jego poza boiskowych ekscesów. Z Wysp Brytyjskich trafił bowiem w nieco przyjemniejsze klimaty i zakotwiczył w brazylijskim Vasco da Gama. Tam jednak, zamiast oczekiwanego spokoju nabawił się groźnego zwichnięcia, stał się bohaterem dramatu obyczajowego, a na końcu mocno oberwał po głowie.
Lecząc kontuzję zdecydował urozmaicić sobie wolny czas i zaopiekował się żoną swojego kolegi z reprezentacji Chile, Luisa Jimeneza, gdy ten przebywał na zgrupowaniu kadry. Sprawę podchwyciły tabloidy i wybuchł ogromny skandal. Jakiś czas później zbieg okoliczności połączył obydwu panów. Pech chciał, że natrafili na siebie w jednym z nocnych klubów Santiago de Chile. Jimenez załatwił sprawę do cna po męsku. Kiedy tylko zobaczył Pinillę, wpadł w szał i zadał mu trzy ciosy tępym narzędziem w głowę. Skończyło się na pobycie w szpitalu i powierzchownych obrażeniach. Zdarzenie to było ostatnim w jego karierze taniego celebryty.
Przed rokiem trafił do Palermo, gdzie miał być tylko uzupełnieniem składu. Wobec przygnębiającej postawy pozostałych napastników, wykorzystał swoje pięć minut i sezon zakończył z siedmioma trafieniami. Teraz mozolnie, cegiełka po cegiełce, odbudowuje swoją pozycje w futbolowym świecie. Próbuje odzyskać to, co przez lata kariery utracił na własne życzenie. Po zwiedzaniu Hiszpanii, Portugalii, Szkocji, Brazylii i Cypru, historia zatoczyła koło. Paradoksalnie, szczęście odnalazł we Włoszech. W miejscu, gdzie osiem lat temu nadał karierze, a w zasadzie to całemu swojemu życiu, rotację wsteczną.
– Teraz jestem piłkarzem, jakim chciałem być kopiąc futbolówkę, kiedy byłem małym chłopcem – powiedział w jednym z ostatnio udzielonych wywiadów.
Talent czystej wody
Oj rzadko pomyślne wiatry znad smoczej krainy docierają na zachód Europy. Ostatnim wyróżniającym się na arenie międzynarodowej Słoweńcem była tamtejsza legenda, Zlatko Zahovič. Na kolejny wyjątkowy podmuch trzeba było czekać aż siedemnaście lat, ale było warto. Jego owocem jest Josip Iličič, z którego słoweńska piłka przez wiele lat będzie czerpała samo dobro.
Ostatni czas dla młodego Słoweńca to nieprzerwana sekwencja sukcesów. Po części zawdzięcza to swojemu bezdyskusyjnemu talentowi, po części fortunnym zbiegom okoliczności. Talent młodego piłkarza został dostrzeżony tego lata przez obserwatorów jednego z najbardziej uznanych brandów w Słowenii, NK Mariboru. Z pozyskaniem 22-latka nie było żadnych problemów, tym bardziej, że jego klub spadł na zaplecze ekstraklasy. Zapłacono za niego śmieszne 70 tys. funtów. Co ciekawe, jeszcze przed przejściem do Mariboru w polskich mediach pisało się o zainteresowaniu Iličiciem ze strony warszawskiej Legii. Ostatecznie niepowtarzalna okazja przeleciała Wojskowym między palcami, ale to nic, bo do podobnych sytuacji zdążyliśmy już w ostatnich latach przywyknąć.
Młody piłkarz z drużyny spadkowicza trafił w szeregi wicemistrza kraju i od zaraz stał się jego ważnym ogniwem. Na pierwszy ogień poszły boje w Lidze Europy, które okazały się dla niego idealnym polem do popisu. Zaimponował przede wszystkim w pojedynku ze szkockim Hibs, któremu zaaplikował dwie cudowne bramki. Następnie na drodze słoweńskiego kopciuszka wyrosło od lat sukcesywnie przybierające na sile Palermo. Maribor co prawda Włochom uległ, ale nie przyniósł też wstydu. To był punkt zwrotny. Właśnie wtedy swoją postawą Iličič urzekł działaczy Rosanero i już kilka dni później trafił na Sycylię. Wówczas w trybie błyskawicznym zatrudnił agenta, gdyż wcześniej nikt nie pilotował jego kariery. Fakt ten ujawnia, że sam zainteresowany absolutnie nie spodziewał się tak nagłej przeprowadzki. Zapłacono za niego 2,3 miliona euro i został tym samym najdroższym piłkarzem w historii tamtejszej ligi. W ciągu zaledwie jednego miesiąca jego cena wrosła blisko 30-krotnie! W Palermo zarabia 300 tys euro. Dla porównania o 100 tys. więcej Józef Wojciechowski co roku płaci Ebiemu Smolarkowi.
Po rozegraniu zaledwie połowy sezonu na Półwyspie Apenińskim Iličič czuje się w Serie A jak ryba w wodzie. Bez ogródek wywalczył sobie miejsce w podstawowej jedenastce i z miejsca stał się czołowym ofensywnym pomocnikiem ligi. W jego głowie nie funkcjonuje termin „aklimatyzacja”. Cechują go przede wszystkim świetne wyszkolenie techniczne i przegląd pola. Z bardziej znanym kolegą, Javierem Pastore, tworzą duet o niebywałym zasięgu rażenia. W trwającym sezonie ustrzelili już po siedem bramek. Żeby tego było mało, zdążył zadebiutować w narodowej kadrze Słowenii. Chyba żaden z piłkarzy nie poczynił w minionym roku tak znacznego progresu. Ma wszystko aby zrobić wielką karierę i nie zdziwiłbym się gdyby nadchodzący rok należał właśnie do niego.